niedziela, 7 września 2008

religia, wiara itd.....

"Idź do kościoła bo trzeba". Często słyszę to zdanie, tylko nie do końca rozumiem. Mam z tym problem dłuższy czas. Nie czuje potrzeby, ale z drugiej strony czuję duchową pustkę, której niczym nie da się zastąpić. Chciałbym czerpać przyjemność z bycia w Kościele czy modlitwy.... ale tej przyjemności w moim przypadku nie ma. Kiedy już jakimś cudem znajdę się w "Domu Bożym" i widzę twarze osób, które jeszcze niedawno terroryzowały całe osiedle i potrafiły wytknąć Ci każdą wadę to naprawdę tracę wiarę w cokolwiek. Siedząc w ławce tuż przed ołtarzem nie potrafię się skupić na najprostszym kazaniu. Gdy jednak zdołam wyłapać puentę to wszystko wydaję mi się być zwykłą, pustą gadaniną. "Jeśli mamy problem, szukajmy rozwiązania w modlitwie"- czy to naprawdę jest takie proste? Nie kwestionuję absolutnie istnienia Boga czy nie podważam znaczenia Kościoła, ale przecież Kościół to ludzie a jacy są dziś ludzie to wszyscy wiemy... "Ludzie" znaczy nie wszyscy...
Połowa tej durnej społeczności chodzi tam tylko po to, żeby być. Po nic więcej! A ja tak nie chcę. Kobiety wymalowane od stóp do głów przyszły, żeby pokazać swoją nową kreację, a młodzież po to, żeby pogadać z kolegą czy z koleżanką. Podstawą to tego, żeby być dobrym chrześcijaninem jest przekładanie "teorii" na "praktykę". W większości przypadków w grę wchodzi niestety tylko to pierwsze... Denerwuję mnie to udawanie, które polega na tym, że wchodząc do Kościoła zakładasz maskę która po wyjściu od razu zdejmujesz, żeby przypadkiem nikt Cię w niej nie zobaczył. Bo co wtedy będzie? Wstyd! Prawdą jest, że naprawdę cenię osoby, które rzadko chodzą do Kościoła, nie udają kogoś kim nie są będąc jednocześnie otwartymi na wszystko i wszystkich.
Czy Kościołem nie może być własny dom? Czy kościołem nie może być szkoła? Przymusowe bieganie do tej Instytucji (do której mimo wszystko mam wielki szacunek) ma sens skoro Bóg jest wszędzie? Warto się nad tym zastanowić...
Bierzmowanie... tak- sakrament ważny, którego nie posiadam, co jest powodem wielkiego zdziwienia niektórych osób. To też wynik norm o których pisałem w poprzednim poście, ale pomijając to. Myślę, że gdybym czuł potrzebę uzyskania go już dawno bym to zrobił. Ale potrzeby tej nie czuję, choć i tak wiem, że nie ma to żadnego znaczenia. Bierzmowanie muszę mieć choćby po to, żeby zawrzeć małżeństwo. I tu sytuacja się komplikuję. Chcę zawrzeć małżeństwo czyt. uświęcić swój związek, chcę podświadomie, nie do końca rozumiejąc po co. Czuję duchową pustkę, ciężko mi wierzyć ale gdzieś tam, głęboko wiem, że ktoś nade mną czuwa i w trudnych sytuacjach jest w stanie mi pomóc. To, że otaczają mnie świetni ludzie, to w jakich warunkach żyję, kim są moi najbliższi zawdzięczam być może właśnie Jemu. Czym w takim razie mogę mu się odpłacić? Źle czuję się ze świadomością braku uduchowienia ale z kolei myślę, że nie jestem gorszy od tych, którzy zakładają maski, o których wspominałem wyżej. Staram się być dobrym, co być może kiedyś zostanie docenione przez Niego.

sobota, 6 września 2008

"wyrwać się stąd jak najdalej...."

Dzisiaj, niespodziewanie odwiedził mnie Sosna. Do teraz nie mogę wyjść z podziwu dla jego niezwykłej orientacji w terenie i doskonałej pamięci, która pozwoliła mu zapamiętać wspomniany przeze mnie dawno temu adres zamieszkania, dzięki któremu koleś mnie odnalazł. Cóż, gratulacje- tylko pozazdrościć. Nauka niemieckiego to główny powód jego wizyty, ale to co mnie najbardziej zainteresowało to plany tego ekscentrycznego młodzieńca dotyczące przyszłości, a mianowicie podróżowania.
Ostatnio dużo myślałem o porzuceniu szkoły i wyrwaniu się z tej beznadziejnej, szarej rzeczywistości. Większość osób reaguje na ten pomysł śmiechem, czemu wcale się nie dziwie. Przedsięwzięcie w dzisiejszych czasach nie do zrealizowania, bo przecież człowiek bez wykształcenia się nie liczy i jest krótko mówiąc nikim. Bycie "humanistą rodem z renesansu" to podstawa. Szkoda lat zmarnowanych na naukę w szkole podstawowej i gimnazjum. Taka "ucieczka" mogłaby się zresztą okazać szokiem dla rodziców, którzy chcą tego, żeby ich dziecko wyrosło na porządnego człowieka. Mam tylko coraz częściej wrażenie, że według nich porządny człowiek to gość z kasą, dzięki której może kupić piękny dom i utrzymać rodzinę, czyt. zapewnić jej wszelkie dobra materialne. Bycie "dobrym człowiekiem" schodzi na drugi plan. Być może są przypadki kiedy pieniądz i dobro idą w parze, ale ja takich nie znam, choć chciałbym. W moim mniemaniu jesteś dobry do momentu, kiedy nie poczujesz, że możesz wszystko kupić, niestety czasem nawet miłość. Nie chcę tego! Wiem jednak, że powoli zmierzam do tego samego. Jestem częścią tego społeczeństwa i muszę się kierować normami w nim panującymi. Wbrew pozorom wcale nie uważam siebie za wolnego człowieka!
Czasem myślę, jak wspaniały mógłby być pobyt na bezludnej wyspie z osobą, którą darze szczególnym uczuciem. Świat pozbawiony stresów, obowiązków (chociaż to na pewno nie byłoby jego największą zaletą) i brak gonitwy za pieniądzem. Czyste obcowanie z naturą! Czas poświęcany tylko najbliższej mi osobie (której obecnie również brak) ....Wszystko pięknie brzmi ale czy jest możliwe do zrealizowania. Mnie nie stać na takie posunięcie...
Odnosząc się do wątku pieniędzy, ktoś powie, że wcale nie psują człowieka. Sprawiają przecież, że jedynie może pozwolić sobie na więcej pozostając tak dobrym jakim jest. No i cóż, nie mogę się z tym nie zgodzić. Napewno są i takie przypadki, nie mam prawa oceniać wszystkich nadgórnie. Sądze jednak, że w więkoszści przypadków (o ile nie we wszystkich) robią z człowieka istotę egoistyczną, mało wrażliwą i zupełnie obojętną na potrzeby innych.
"Im więcej masz, tym częściej wydaje Ci się, że masz za mało"